Sangwinik

Nawet nie wiem, kiedy wyschły
koryta tych naczyń, kiedy
wytoczono żelazo ze szpiku i wyssano
do resztek wapń. Żeby pokryć kościaną bielą
te ściany i te meble. Urządzić pokój na szpitalne mauzoleum
Więc powiedz, dlaczego i jak
Zostałem znaleziony, skoro już jedną nogą stałem
W otwartym progu ziemianego sepulchre

Szkieletowe palce - a w nich - Nie wiem
i nie chcę wiedzieć, które to niebiosa
Zaklęto w porcelanę filiżanek
Albo w powieki pawich oczu i chińskie wierzby
Więdnące na brzegach jakiegoś Styksu

Nawet nie wiem, kiedy
Porwał mnie nurt wody po kostki
Dumnej, że szumi pośród mroźnej pustki
Dumnej, że na gałęziach skręconych papilariów
Wiszą wysoko owoce epoki. Dziecię Aokigahary
Obarczone wyłączną winą za miłość
Albo jej brak, ale czy jest między nimi różnica
Nie wiem

Nic więcej

Nic więcej ponad spotkanie spojrzeń
nic więcej ponad splątane dłonie
Miną te oczy, zbłękitnieje uścisk
rozpłyną się w złocie najczulsze nawet słowa
tylko szkarłat będzie nam przypominać
jak słońca czarę, przez krew i przez wino
przelewał zmierzch
szepcząc przepraszam białym ramionom
które wtedy dźwigały mój świat

Jedna tylko prośba ostała się we mnie -
przetrwało “zapomnij” w supłach z koniczyny
niedbale rzucone na pastwę pszenicy,
na pożarcie chabrom, makom i wyce
Mimo chwastów i ptactwa uchowałem te słowa
słoniąc je barkiem od łzy nieboskłonu
trzymam je blisko, wciąż kurczowo ściskam
choć zimne są schody przedsionka tego serca
choć w ciasnych objęciach skręcają się żebra

Z miłości do kwiatów chodzę wciąż boso
żądląc swe stopy o róż koniczyny
Z miłości do ciebie kaleczę wciąż dziąsła
potykając się o najprostsze wszak “kocham”
w którego sidła pcha mnie “zapomnij”

Teraz pozostało mi tylko pamiętać
uważać na siebie i troszczyć się o kwiaty
żyć więcej niż wspomnieniem tych dłoni i oczu
więcej niż tęsknotą do smaku twej herbaty

Dokąd zmierza wieczór

Wieczór donikąd nie zmierza
taszcząc się sennie i jakby od niechcenia
po firmamencie lipcowego boga,
boga słoneczników i lawendy, ulotnej rosy
i spływających warkoczy burz, przetaczających się gniewnie
a jednak równie ospale, co ten Wieczór, przez życie
nieuchwytnych nietoperzy, rzeszy szlachetnych pszczół
muszych perypetii i mrówczej arystokracji
Wieczór donikąd nie zmierza
dojrzewa razem z dzikim winem, potyka się o pośpiech
mąci taflę nieboskłonu purpurą swych snów na jawie
ale o czym może śnić Wieczór,
jeśli nie o zaczętych książkach i gazetach
przykrywających umęczone twarze śniące w bujanych fotelach
jeśli nie o tarasach i pustych szklankach
albo elektrycznych wiatrakach i ich mechanicznym rytmie
ulgi przeplatanej skwarem

Wieczór donikąd się nie śpieszy
jest ojcem niedzieli
awatarem wieczności
I apogeum malarskiego talentu
zaklęty w geometrycznym układzie szkarłatnego cienia
albo pieniącym się na chmurach słońcu
Wieczór czyni nas nami, tak jak południe czyni pszenicę pszenicą
i jak północ czyni noc nocą
Wiele określa i określa go wiele
więcej niż drzemki, więcej niż dzikie wino, niż furkotanie nietoperzych skrzydeł
niż kolor czerwony, niebieski i czarny
Bo jest niebieski, niebieski i w równym stopniu ziemski
profanosacrum, sacrumiprofanum
Nietykalny, dotkliwy, uczuciowy, nieczuły
śni o nadchodzącej nocy
to wartownik na granicy nadziei

Muzykę wieczoru słyszy się w trawach, łąkach i lasach
w westchnieniach odpoczywającego Boga
i jest ona kołysanką, jest ona obietnicą
utkaną ze zmarnowanych chwil beztroskiego lenistwa
których dług zaciąga u nas Wieczór
Melodia popołudnia niesie słowa pociechy, stąpa cicho
po łanach zbóż, opalonych plecach, zroszonych potem czołach
i piersiach unoszących się w rytm lekkiego snu

Wieczór zawiera się w szklanych dzbankach bez wody
w których schną plastry cytryny i mięta
Wieczór jest koroną dwudziestu czterech godzin
które zamykają krąg wschodów i zachodów
słońca i losów

Kształty pełne ciszy

Gubię się w czułych rękach i objęciach delikatności
tam, gdzie jeszcze czuwa w piecu płomień
a na zegarach wybija wciąż Wieczność.
Pachnie herbatą, czuć cynamon, czekoladę
truskawki, choć do sezonu jeszcze daleko
Ale zostawmy tajemnicę nietkniętą, niech
dojrzewa w spokoju, wsiąka w stare ściany,
w tylko trochę obite filiżanki,
w szczere słowa i szczere twarze

Gubię się w zrozumieniu, pośród pierzyn i poduch
gorzkich syropów i dłoni, głaszczących uważnie
rozpalone czoło czy policzek. Ciśnie się wciąż na usta
,,dziękuję’’, choć zbyt krótkie jest te osiem liter
nawet wybite ciężką czcionką na kartach wdzięcznej duszy

ale to bez znaczenia, przecież
nie trzeba, wszystko w porządku, będzie
dobrze - to obietnica, słowo dane
niezłamane, dotrzymane, zbyt piękne
a jednak - dzieje się, świszczy na kuchence czajnik
stuka o szafkę talerz, kubek gorącej herbaty
o uchu szerokim jak uśmiech
a ja wciąż nie rozumiem

Za zmarzniętymi szybami szemrze cicho świat
białe świerki chylą się nad białą drogą, a ja
kartkuję tylko stare gazety, historie minionych lat
podlewam samotny kwiat schnący na parapecie
i milczę, dzwoni we mnie złota cisza
bo wciąż, wciąż
brak mi słów

XI

Kiedy pod sklepieniem czaszki znów
zbiera się burzowy front
i płatki śniegu na wargach
zdradzają zimny oddech, zimne płuca
sztywne palce pod koronką rękawiczek
szukają schronienia gdzieś w płaszczu
wtedy myślę, jak bardzo chciałbym potrzymać
ten nieszczęsny listopad za rękę
wiedząc, że jest ktoś
kto rozumie

Nic się nawet nie zaczęło

Tyle już dni
przepalonych żarówek w oczach
drzwi ust uchylonych i niedomkniętych
chwil minionych niezapamiętanych
kolejnych szalików i rękawiczek
zgubionych i nieodnalezionych

Papier już dawno pożółkły
rysunki zatarte, słowa niewyraźne
a przecież jeszcze nic się nawet
nie zaczęło

A może te wszystkie godziny
spędzone na wsłuchiwaniu się
w pomruk ulic, myśli niewypowiedzianych
w ciche jęki codzienności
we własne żale powtarzane po tysiąckroć
może wszystko to było siebie warte?
Warte mnie
nas

warte tych zziębniętych palców
którymi smagamy po omacku
śmiejącą się ciszę

Być może to na nic, może
zbyt zimne już dłonie, zbyt przekwitnięte
albo zbyt młode jeszcze i zbyt stare już

ach, dorzuć do ognia
jeszcze trochę popiołu

Smak istnienia

Nieskalani dotąd brzaskiem znajomości
ukryci poza zamkami ptasich kluczy
są ludzie wyćwiczeni w samotności
Podziwiam ich Hermesowy trzepot, przetarte buty
kroczące po obłokach, po cienistych alejach
urojonej dziedziny
skrytej pod łukami strzelistych kwadratów

Przelane są serca w kosmiczne naczynie
nadprzestrzennego portalu łaski
gdzie utopione są jednocześnie
gwiezdnych ogni migotanie,
tajemne ścieżki wielomianów,
i pojedynczego człowieka istnienie

Poukrywane są w mgławicy kapeluszy
oczy. I ukryte za ich błękitem
gwiazdozbiory, i szumiąca krew
pomieszana z mlekiem
na roztrzęsionych palcach każdego stwórcy,
na skutych grozą ustach -
jakże straszna jest liczba
lat świetlnych między nami
jak ciężko kołacze łańcuch jej potęg

Ale kiedyś się jeszcze spotkamy,
wspólnie będziemy wspominać
co było nam dane, i jakie imiona
wiatru, kwiatów, ludzi poznałem